Jestem typowym przykładem, że człowiek powinien uważać, o czym marzy. Bo moje marzenia lubią się materializować… Zawsze chciałam mieć owczarka niemieckiego. Wychowana na psie Cywilu i Szariku, pierwsze swoje wspomnienia kieruję ku psom mojego Dziadka – genialnym, przepięknym owczarkom. Na ile były to prawdziwe owczarki, nie wnikam, istotne jest, że przez pryzmat moich wspomnień były uosobieniem prawdziwego psa – przyjaciela. Kiedy jednak jako osoba dorosła zajęłam się hodowlą psów, szybko zdałam sobie sprawę, że jak dla mnie – owczarek niemiecki odpada. Zdobycie dla niego uprawnień hodowlanych to prawdziwy hardcore, a mieć go dla samej przyjemności posiadania to bezsens.
– Mało ci psów? – zapytał mnie kiedyś mąż, gdy tęsknym wzrokiem spoglądałam na szczenięta, przywiezione na przegląd miotu do oddziału.
– Nie, no skąd – zaprzeczyłam gorliwie, odwracając porządliwe spojrzenie od maluchów. Apage satanas, psów ci u nas dostatek… A jednak owczarek pojawił się w moim życiu. Długowłosy owczarek Szeryf pewnego dnia po prostu czekał pod naszą furtką, a kiedy ją otworzyliśmy, zblazowanym ruchem wszedł na podwórko a następnie do korytarzyka. Dalej iść nie chciał, nie szukał kontaktu z naszymi psami, nie planował romantycznej randki z żadną z naszych suczek, pieszczoty przyjął z godnością osobistą i poszedł spać. Został oczywiście natychmiast odpchlony i odrobaczony, obejrzany na okoliczność posiadania tatuażu (brak), poczesany, nakarmiony i zapewniony, że czekałam na niego i cieszę się że przyszedł. Szeryf przyjął moje zaangażowanie jako hołd należny, z lekkim znudzeniem, a po trzech dniach równie dostojnie jak wszedł tak i wyszedł. I odszedł w siną dal. Byliśmy tylko przystankiem w jego podróży do-nie-wiadomo-kąd. Było mi przykro, ale doszłam do wniosku, że musiał mieć swoje powody, bo wyglądał na faceta, który doskonale wie, czego chce od życia.
A potem nastąpił Czarek. I od tego czasu nasze życie dzieli się na „przed Czarkiem” i „Za Czarka”
Było to tak. Od mniej więcej roku co środę całą dostępną rodzinką jeździliśmy do Kalisza. Dostępną, czyli małżonek, syn i ja, bo córka studiuje i mieszka we Wrocławiu. Co środę, bo ja udawałam się na dyżur do Związku Kynologicznego, a syn do szkoły tańca. Podkreślę jeszcze raz, bo ma to niebagatelne znaczenie, jeździliśmy wspólnie co tydzień, every week, tydzień w tydzień. I oto nadeszła środa, kiedy złapała mnie grypka i posłałam moich panów samych, a ja zaparkowałam pod kołderką. Około 22 odebrałam telefon od syna.
– Mama? – Cześć młody, czemu was jeszcze nie ma? – zainteresowałam się.
– Bo mamy dla ciebie psa, cieszysz się? – zakomunikował zwięźle synek.
– Pewnie, że się cieszę – odpowiedziałam entuzjastycznie i zażądałam natychmiastowego przekazania słuchawki mojemu mężowi.
– Tatuś nie może, bo prowadzi – zapewnił mężowi alibi Bartek i kontynuował – a ty zawsze chciałaś mieć owczarka, prawda?
– Macie dla mnie owczarka? Niemieckiego? – upewniłam się zaszokowana.
– No, tak jakby… – niewyraźnie odpowiedział synuś – tak dokładnie, to my jeszcze nie wiemy…
Aha. Kombinują coś.
– Szczeniak?
– Nie bardzo…
– A skąd go macie?
– Z rowu.
Dalsze przesłuchanie nie miało sensu. Zapewniłam syna głośno i wyraźnie, że posiadanie dorosłego, prawie owczarka niemieckiego, z rowu, było zawsze moim marzeniem i odłożyłam rozmowę do czasu ich powrotu. W międzyczasie zapadłam w grypkowy półsen, toteż po przebudzeniu nie byłam wcale pewna, czy naprawdę wiozą mi (nam?) psa, czy tylko mam absurdalne majaki. Ale była to absolutna, niezaprzeczalna, kudłata i przemoczona prawda, z wielkimi, stojącymi uszami. Moi panowie znają mnie nie od dziś i wiedzieli, że to będzie miłość od pierwszego wejrzenia, ale i oni sami także ulegli niezaprzeczalnemu urokowi przybysza. Pies został zaaresztowany w przedpokoju – z oczywistych względów sanitarnych – a moi panowie rozpoczęli zeznania. Historia okazała się prosta. Jadąc do Kalisza mąż z synem widzieli, jak z bagażnika samochodu jacyś ludzie wyciągają psa, zostawiają go na poboczu i odjeżdżają. Sytuacja znana z wielu opowieści, jednak wydawała się wprost bezsensowna, zważywszy na niewątpliwą urodę porzucanego psa. Mąż założył, że prawdopodobnie trwa jakaś forma tresury, pies przyjechał na szkolenie, to niemożliwe, żeby właśnie stali się świadkami ludzkiej bezmyślności i okrucieństwa. Gdy jednak wracali z miasta późnym wieczorem postanowili zatrzymać się w tamtym miejscu i upewnić się, że interwencja jest zbędna. Była późna jesień, ciemno, zacinał paskudny deszczyk. W rowie leżał zmoknięty pies, i tylko czujne uszy świadczyły, że żyje. Czekał na pańcia… Moi panowie podjęli szybką decyzję. Pozostawienie psa przy bardzo ruchliwej drodze nie wchodziło w grę, zaistniała więc potrzeba szybkiego zaprzyjaźnienia się z futrzakiem i zaproszenia go do samochodu. Błyskawiczne więzi udało im się nawiązać przy wykorzystaniu sporej kostki żółtego sera i już po chwili syn mógł telefonicznie poinformować mnie, że „mają dla mnie psa”.
Owczarek, nazwany natychmiast Owczarkiem Czarkiem zaaklimatyzował się w naszym domku szybciutko. Po niezbędnej kwarantannie zaprosiliśmy go na spotkanie z całą naszą sforą, w pokoju zaiskrzyło, powstał wirująco-szczekający kłąb futra, a kiedy kurz opadł wiedzieliśmy już, że zwierzaki nie pragną kontaktu i przyjaźni. Ustabilizowany świat moich psów nie potrzebował przewodnika stada w postaci sporego Czarka, Czaruś nie chciał się nami dzielić z bandą przemądrzałych kurdupli. Szach, mat.
O znalezieniu Czarkowi nowego domu nie było nawet mowy. On jest nasz, a my jego i koniec. Postanowiliśmy wykorzystać fakt, że ogród jest podzielony na „przeddomowy” i „zadomowy” i Czarosław otrzymał w niepodzielne władanie ten pierwszy. Mniej więcej po tygodniu okazało się, że zdolności Czarka do demolki przewyższają wszelkie znane nam talenta, a w końcu mamy hodowlę psów, więc niejedno już widzieliśmy. Zaczęliśmy nasz ujemny bilans od posłanek, porwanych na strzępy, efektownie spowijających cały korytarz – sztuk trzy. Następnie okazało się, że piesio nie lubi ciemności i nocą włącza sobie światło. Nie byłby to wielki problem, gdyby nie to, że nie zawsze uda mu się od razu ucelować łapą w kontakt, a w rezultacie wokół włącznika powstała spora plama, w kolorze wysychającego błotka. Po kilku dniach w tym miejscu znikł ze ściany tynk, więc musieliśmy w korytarzyku położyć płytki ścienne. Wówczas pies zainteresował się domofonem. A raczej kablem, pracowicie wkopanym przez małżonka poniżej głębokości przemarzania – cokolwiek miałoby to znaczyć – na długości kilkunastu metrów. Czarek z upodobaniem maniaka odkopywał i rozrywał kabel, czerpiąc z tego wyraźną radość i satysfakcję. Pańcio zakopywał, pies odkopywał, pańcio zakopywał, pies odkopywał i tak trwała ta zabawa, dopóki mąż nie opakował kabla w metalową tuleję, uniemożliwiającą rozrywanie. Pies się zniechęcił, bo samo odkopywanie może i było fajne, ale nie aż tak, jak doprowadzanie destrukcji do finału. Zaczął więc rycie wszędzie, kopał doły takiej głębokości, że w pewnym momencie sprawdziłam na globusie w którym miejscu kuli ziemskiej wypadniemy głowami do dołu. Najzabawniejsze okazały się doły-pułapki, wykopywane błyskawicznie za naszymi plecami. Idzie sobie człowiek po prostym, jest ok, wraca – i wpada w dół po pas. Doskonała rozrywka. Może niekoniecznie dla zdołowanego, ale dla widzów z pewnością. Dodatkowa specjalizację Czaruś zrobił z wyrafinowanej techniki podcinania nam nóg, w najmniej spodziewanym momencie oczywiście. Kwestii darcia rajstop i stawiania błotnych pieczątek na naszej garderobie nawet nie poruszam, bo jest to drobiazg w stosunku do tego, że po dwukrotnym wybiciu szyby w drzwiach musieliśmy wymienić drzwi na nowe (za pierwszym razem) i szybę zastąpić płyta plastikową plexi (za drugim). Następnie pies dokonał rearanżacji naszego ogródka, wykopując co się da, a wybrane krzaczory zasuszając metoda podsikiwania. Potem wzdłuż ogrodzenia powstała fosa, bo trasa przelotowa Czarka okazała się słabo utwardzona. Kiedy zimą kilka nocy pod rząd psisko nocą wybrało się spacerek, w domu zrobiło się zimno – pupilek pięknie nauczył się otwierać drzwi wyjściowe, ale nie widział celu zamykania ich. Więc drzwi do ogrodu pozostawały całą noc otwarte, przy minus dwudziestu stopniach zresztą. Zaczęliśmy więc zamykać drzwi wyjściowe na klucz, ale pies nadal skakał na klamkę i całe drzwi zostały totalnie oskrobane. Wymieniliśmy w związku z tym klamkę na gałkę – na razie pies odpuścił. Do ciekawszych wyczynów zaliczyłabym jeszcze podkopanie wjazdu. Otóż droga pomiędzy bramą a garażem ogranicza się do dwóch pasków betonowych, ażurowych paneli, położonych na szerokość kół samochodu. Kiedyś po powrocie z pracy otworzyłam bramę i zupełnie przypadkiem odkryłam, że panele pozornie leżą, w rzeczywistości natomiast zostały starannie podkopane i opierają się o ziemię tylko boczkiem. Poniżej znajduje się głęboka, zamaskowana nimi jama. Gdybyśmy próbowali wtedy wjechać do garażu, panele pod ciężarem samochodu musiałyby zapaść się pod ziemię, a samochód wraz z nimi przy okazji. Dodam jeszcze, że pies nauczył się bardzo wysoko skakać – powyżej wysokości bramy, co budziło naszą panikę, bo i brama i furka zakończone były ostrymi bolcami. Cóż, trzeba było dospawać poziomą, metalową listwę na szczycie. Ponieważ zaś nasz donosiciel odmówił wrzucania listów do skrzynki, bo piesek straszył go od góry, musieliśmy specjalnie zmienić lokalizację skrzynki i przenieść poza zasięg radosnej mordeńki. Czy to wyczerpuje listę zasług Czarka? Zasadniczo tak. Mogłabym jeszcze dodać wychowawcze przeturlanie beagle Borysa po glebie, w sumie niegroźne, ale uniemożliwiające Borysowi udział w opłaconej już wystawie (biedactwo kulało kilka dni). Mogłabym dodać zeżarcie butów małżonka, ale to już byłoby czepianie się, bo jaki hodowca zostawia swoje buty w zasięgu psiej paszczy? No dobrze, nie w zasięgu, tylko w szafce, ale można było w końcu przewidzieć, że zwykłe zamknięcie nie powstrzyma przecież zapędów badawczych Czarusia.
A wiecie Państwo, co jest w tym wszystkim najlepsze? Że nikt nie ma do mnie pretensji!!! Mam cudownego owczarka Czarka i ANI RAZU nie usłyszałam, że mam naprawić/posprzątać/zakopać/zakupić/ dospawać/ wymienić/osłonić/pozamiatać/umyć/wyrzucić/ po MOIM psie! Pomyślcie Państwo tylko – na przestrzeni półtora roku regularnych wyjazdów RAZ zostaję w domu, i właśnie wtedy mój Anioł Stróż (kochany facet), zsyła nam mojego wymarzonego psa w taki sposób, że decyzja o adopcji zależy od moich facetów. Bóg jest wielki… Niemniej należy uważać, o czym się marzy.