Ważni i świetni, czyli refleksje hodowcy

Ważni i świetni, czyli refleksje hodowcy
8 lipca 2012 Beta Plus

Dzięki hodowli psów poznajemy wielu różnych ludzi. Mamy szczęście do osób wyjątkowo sympatycznych i życzliwych. Pierwszą ważną kategorię stanowią właściciele reproduktorów, drugą lekarze weterynarii, trzecią – oczywiście przyjaciele-psiarze.

Jako pierwsza w tajniki opieki nad westem, jego pielęgnacji a wreszcie rozmnażania wprowadzała mnie hodowczyni mojej pierwszej westki – Petra Engel. Poznałam ją na wystawie w Opolu, zaczęłyśmy korespondencję (klasyczne listy, Internet wówczas nie funkcjonował), i wreszcie zamówiłam u niej suczkę. Czekałam na mój skarb pół roku (a skarb kosztował fortunę -1800 marek), aż wreszcie dowiedziałam się, że jest! Ale jest ale. Otóż Petra, mająca bardzo konkretne plany hodowlane, chce mieć suczkę po mojej suczce. Pozornie no problem, ale w rzeczywistości oznaczało to, że moja Beza ma nadal pozostać oficjalnie w hodowli Petry, bo polski rodowód w Niemczech się nie liczy. Oczywiście zgodziłam się (bo i nie miałam wyjścia). W związku z tym na swoje pierwsze wystawy jeździłam do Niemiec, aby Petra mogła Bezę wystawić i uzyskać niemieckie uprawnienia hodowlane. Potem oczywiście pojechałam na krycie do Berlina. Niewiele brakowało zresztą, aby krycie w ogóle nie doszło do skutku, bo dogadywałyśmy się po angielsku przez telefon i Petra błędnie wzięła „Thursday”(czwartek) za „first day”(pierwszy dzień) i zamiast liczyć początek cieczki od czwartku liczyła go od dnia telefonu, czyli od poniedziałku.

Z owego związku przyszedł na świat jedynak, ochrzczony przez córkę imieniem Cacuś. Kiedy Beza była szczenna, Petra niedowierzając polskim książkom, weterynarzom i mojemu doświadczeniu, przysłała mi sporo literatury po angielsku dotyczącej westów, a zwłaszcza ich porodów i pielęgnacji psich niemowląt. Muszę przyznać, że na tamte czasy były to informacje bezcenne, tym ciekawsze, że pochodzące od doświadczonej hodowczyni westów z Wielkiej Brytanii, a co praktyk, to praktyk. Dodam, że nasza weterynaria małych zwierząt była wówczas naprawdę w powijakach. O pewne rzeczy prosiłam lekarzy powołując się na zagraniczną literaturę i niejednokrotnie słyszałam, że to bzdury jakieś. Po kilku latach ci sami weterynarze sami proponowali mi to, co wcześniej uważali za moje fanaberie. Na szczęście nie było żadnych problemów porodowych, pominąwszy fakt, że Beza oszczeniła się 59 dnia ciąży – ku naszemu zaskoczeniu. Co do terminu nie ma wątpliwości, bo była kryta jeden raz, przy małym miocie ciąża raczej powinna trwać dłużej, a tu nagle – Cacuś. Donoszony, dorodny, rozkoszny. Zgodnie z umową malec pojechał do Niemiec, i wreszcie wylądował w Szwecji.

Następny miot był znacznie obfitszy – 6 sztuk, ale kiedy należało go zawieźć do Niemiec zaczęły się schody. Pojechałam najpierw z maluchami do wojewódzkiego lekarza weterynarii, który zgodnie z przepisami obejrzał miot i wydał zgodę na wyjazd. Tymczasem na granicy niemieccy celnicy absolutnie nie zgodzili się na wjazd, bo zaświadczenie jest po polsku. Znaleźliśmy w małym przygranicznym miasteczku weterynarza, który wydał zaświadczenie po niemiecku, ale to również nie zadowoliło celników. Wysłali nas do swojego niemieckiego lekarza na samej granicy. Niemiec stwierdził, że nie rozumie po polsku ani po angielsku, co było ewidentną bzdurą na zajmowanym przez niego stanowisku oficjalnego lekarza wet. Zadzwoniłam do Petry, żeby z facetem porozmawiała, bo przecież pokazuję mu zaświadczenia oraz niemiecki rodowód Bezy, a matoł nie chce ze mną rozmawiać. Petra zadzwoniła, tłumaczyła facetowi długo i szczegółowo, po czym Niemiec wziął nasze polskie zaświadczenie i bez słowa wbił na nim wielką czerwoną pieczątkę po niemiecku „zakaz wjazdu”. Wzruszający szacunek dla polskich zezwoleń. I kiedy miałam już wracać spod granicy do domu, mój kuzyn rytmicznie postukał się w czoło, włożył maluchy do bagażnika swojego samochodu, włączył radio, żeby nie było słychać ewentualnego pisku i spokojnie przejechał granicę, a my za nim. Kilka kilometrów dalej szczeniaki wróciły do naszego samochodu, a kuzyn do Polski.

Niestety i w tym miocie Petra nie znalazła swojej wymarzonej suczki, więc akcję trzeba było ponowić. Tym jednak razem Petra uzyskała oficjalną zgodę niemieckiego Ministerstwa Rolnictwa (sic!) na wwóz maleństw. Mieliśmy przejechać konkretnego dnia przez konkretne, wyznaczone przejście i nie wolno nam było zatrzymać się pomiędzy granicą a metą, czyli domem Petry pod Hanowerem. Cóż, pewnie byśmy im zainfekowali ich piękną ojczyznę. Tymczasem u nas była powódź stulecia, i przedarcie się po podtopionych drogach na wyznaczone przejście graniczyło z cudem. Jechałam wówczas z bratem, który pamiętał moje przeboje z poprzednim miotem. Pod granicą zatrzymał się, stwierdził, że nie zamierza ryzykować starcia z celnikami, którym zawsze może coś nie pasować i przepakował westiki do bagażnika. Przejechaliśmy bez problemów. Z tego miotu Petra wybrała sunię dla siebie do hodowli i mogłam już zarejestrować Bezę w Polsce.

W ciągu 19 lat poznaliśmy wielu właścicieli reproduktorów, z którymi nasza współpraca zazwyczaj układa się bardzo dobrze.

Szczególnie ciepło wspominam Basię Stempską-Mayer i jej przesympatycznego męża Cezarego, właścicieli wspaniałych importowanych beagle i westów. Mieliśmy piękne szczenięta westy po Dream Boy’u i po Shakenie oraz beagle po Heniu. Westy-reproduktory Barbary mają jedną niezwykle istotną cechę (oprócz urody, rzecz jasna). One mianowicie pięknie kryją, czego nie da się powiedzieć o większości reproduktorów tej rasy. Naprawdę bardzo żałuję, że mam tak daleko do Torunia i nie sposób ciągle krążyć po 200 km w jedną stronę. Dużo nauczyłam się od Niej w sprawach psich, a ponadto zainspirowała mnie do radykalnych zmian życiowych. Tak bardzo zachwyciliśmy się z mężem jej nowym domem i otoczeniem, że sami zadłużyliśmy się po uszy, ale również wybudowaliśmy domek, w którym aktualnie mieszkamy.

Kryliśmy także nasze westki u Iwony Naze z Konstantynowa Łódzkiego, właścicielki dwóch pięknych reproduktorów, Tofika i Trolla. Szczenięta po Tofiku mają maleńkie, ładnie osadzone uszy, tak zgrabne, że maluchy właściwie nie mają etapu kłapciatych uszu! Mioty rodzą się wyrównane, mają mocny pigment i króciutkie, szerokie kufy. Iwona zajmuje się także trymowaniem westów, pracuje z p. Anetą Olińską i naprawdę obie wiedzą, co robią. Potrafią wyeksponować zalety, zatuszować wady, zrobić fryzurkę wystawową, ale i niekłopotliwą „codzienną”. Mało tego. Zabieg trymowania można obserwować, Iwona cierpliwie tłumaczy, co robi i dlaczego, jak powinna wyglądać pielęgnacja w domu, można też na miejscu kupić dobre preparaty pielęgnacyjne. Mnie jednak urzeka przede wszystkim ich stosunek do „robionego” psa. Wiele lat szukałam fachowców, którzy będą naprawdę delikatni dla psa, i wreszcie znalazłam. West w ich rękach zachowuje się, jakby był poddawany seansowi relaksacyjnemu, a nie uciążliwemu „skubaniu”! I wraca tam z ochotą!

Miałam też przyjemność kryć westkę u pani Agnieszki Kryszak jej zjawiskowym psem Robem. Bardzo chciałam mieć szczenięta po tym psie, bo podziwiałam go często na wystawach i urzeka mnie wdziękiem i urodą. Jest zresztą bardzo utytułowany i całkiem zasłużenie. Pani Kryszak okazała się osobą sympatyczną i bezpośrednią, a sadzę, że byłam chyba jedynym gościem, który wychodząc na chwilę do samochodu zamiast przez drzwi wejściowe próbował wychodzić przez Jej szafę. Nieczęsto udaje mi się zrobić z siebie aż taką idiotkę, ale dzielnie wspierała mnie w serii gaf moja sunia, która była uprzejma załatwić się na dywanie państwa Kryszaków! Zresztą cały czas prześladował mnie wtedy pech. Najpierw pojechałam na krycie w niewłaściwym terminie i ku memu wielkiemu rozczarowaniu dzieci nie było. Mój błąd. Nastawiłam się na standardowy 11-13 dzień cieczki, a następnym razem okazało się, że właściwy termin, zdiagnozowany przez weterynarza to 7 dzień! No i po kryciu we właściwym czasie urodziło się 9 westów! Nie obyło się bez cesarki, ale trudno się dziwić. O tak dużym miocie dotychczas tylko czytałam, a sama miałam zwykle 3-5 sztuk. Aż tu nagle taka niespodzianka. Przeżyło 8, były śliczne, ale wspominam ten okres bardzo smutno. Zapowiadało się niesamowicie, bo praktycznie prawie w tym samym czasie miałam jeden miot beagli, jeden biszkoptowych labradorów i drugi miot westów, po psie Iwony Naze, zresztą też „pocesarkowy”. Poezja! 15 westów! Już widziałam oczyma duszy, jak robimy zdjęcia na trawce, jak filmujemy towarzystwo, jak będzie cudownie. (Już był w ogródku, już witał się z gąską…) Nie ma tak dobrze. No i wdała się jakaś paskudna infekcja, prawdopodobnie przywleczona z lecznicy. Wszystkie westy po Tofiku po kolei odeszły, pomimo intensywnego leczenia. Kiedy więc odszedł pierwszy z miotu po Robie, wywiozłam noworodki do mojej mamy, żeby zatrzymać chorobę. I tylko tym psom, które wyjechały udało się. A ja straciłam jeszcze 2 beagle i 6 dorodnych, sześciotygodniowych labradorów. Koszmar!!! Tak więc moje wymarzone Robiątka odchowała moja mama i tyle miałam z tego przyjemności. Nawet bałam się zostawić sobie jakieś szczenię, bo po tej infekcji byłam zbyt przerażona i zastanawiałam się nad całkowitą rezygnacją z dalszej hodowli.

Weterynarze to osobny rozdział.

Pierwszy i Najważniejszy Wet w naszym życiu to Grzegorz Miśkiewicz, który od lat jest naszym przyjacielem. Zajmuje się głównie wiejskim inwentarzem i nie ma specjalistycznego sprzętu dla małych zwierząt (USG, roentgen, sala operacyjna). Ale za to jest inteligentny, niezwykle dociekliwy i z podziwem stwierdzam, że ma genialne pomysły toteż „zadany problem” zawsze potrafi rozwiązać. No i ma mnóstwo fajnej literatury bieżącej typu „Weterynaria po dyplomie”, „Magazyn Weterynaryjny” itp. Dzięki temu i ja mogę sobie podczytywać, a bywają tam teksty prześwietne, typu pediatria papug lub operacja uwięźniętego prącia u żółwia, operacje ryb akwariowych (poza wodą!) i wiele innych. Rewelacja, ze zdjęciami!

Grzegorz jest jedynym znanym mi weterynarzem, który, jak wieść gminna głosi, wchodząc do stajni, obory itp. mówi swym potencjalnym pacjentom „dzień dobry”! Cały On.

Ponadto odczuwam z Grzesiem silne powinowactwo czytelnicze – lubimy thrillery medyczne (ach, ten Cook) oraz thrillery prawnicze i w ogóle thrillery, najlepiej dobre. Od lat żeruję na pożyczanych od Grzesia i jego żony Świerszczyki książkach i bez nich (i Miśkiewiczów i książek) życia sobie nie wyobrażam. A ze Świerszczynką można pogadać o wszystkim i jest jedyną znaną mi osobą, która może mieć całkowicie odmienne zdanie w jakiejś kwestii niż ja i można się z nią spierać bez negatywnych emocji. Klasa sama w sobie.

Grześ jest ponadto cudownie kreatywny słowotwórczo i w naszym domowym słowniku na stałe funkcjonują określenia i zwroty zapożyczone od niego. Szczególnie uwielbiamy „natentychmiast”, „pacaneum” i „mrożące krew w żylakach” oraz podawane tonem wyjaśnienia „nie, bo nie”. Grześki są najlepszą rzeczą, którą zawdzięczamy psom. Dziękuję Gruba, że lata świetlne temu nie mogłaś się wyszczenić i ściągnęliśmy Grzegorza. Teraz Grześki są ludźmi, na których możemy zawsze liczyć. I to się liczy.

Wiele razy aktualizując stronę próbowałam napisać to, co muszę w tym miejscu zamieścić, i nie umiałam. Dziś to jednak zrobię. Grześ i Świerszczynka nie żyją. Dobrym ludziom przydarzają się złe rzeczy. Teraz natomiast ich córki, Ania i Martynka mogą zawsze liczyć na nas.

Doktor Witczak z Kalisza urzeka mnie spokojem, poczuciem humoru, życzliwością i kompetencją. A do tego ma świetnie wyposażony, czyściutki gabinet. Kiedy ostatnio wylądowałam u niego z kulejącym po niefortunnym skoku z fotela westem, moja córka poinformowała pana doktora, że jej zdaniem to ja coś zmajstrowałam psu, ponieważ uzależniłam się od wizyt gabinecie weterynaryjnym. Faktem jest, że czasami trafia się czarna seria i odwiedzam doktora częściej częściej niż nakazywałaby przyzwoitość, ale tak to już bywa…
A w ogóle doktor Witczak jest jedynym znanym mi weterynarzem, który od lat ma w lecznicy adoptowanego psa ( Pershinga) i kotkę (Zuzę). Oba stworzenia wiernie kibicują Pańciowi i są żywym dowodem jego stosunku do zwierząt. Na mojej skali ocen: lekarz na szóstkę.

Doktor Ciszewski, również z Kalisza, jest bardzo sympatyczny, a ponadto fascynuje mnie jego szeroka wiedza, którą chętnie się dzieli. Nie żałuje czasu na wyjaśnienie problemu, a lecznicę ma po prostu wszystkomającą. Jeśli u niego nie ma jakiegoś leku/preparatu/testu to znaczy, że ów lek/preparat/test nie istnieje. Full wypas po prostu.

Nie mogę nie wspomnieć w tym miejscu o aktualnej podporze naszej hodowli, doktorze Karolu Wanatowiczu, który dba szczepienia i odrobaczania całego stadka i którego wsparcie jest po prostu bezcenne.

Kolejnym lekarzem weterynarii, którego szanuję i podziwiam jest dr Siembieda, specjalista radiolog z Wrocławia. Miałam okazję kilkakrotnie korzystać z jego pomocy i zawsze byłam pod wrażeniem. Kompetentny do kwadratu (jako jeden z garstki wybrańców ma uprawnienia Związku Kynologicznego do oceny stawów biodrowych psów) i bardzo życzliwy.

Nigdy nie zapomnę soboty, kiedy naszą rottweilerkę Betę przywieźliśmy do niego w stanie krytycznym. Zachowywała się dziwnie i wymiotowała, ale nie wyglądało to ani na zatrucie ani na skręt żołądka, raczej na niedrożność, w każdym razie uznaliśmy, że niezbędne jest zdjęcie rtg. A tego dnia we Wrocławiu był koncert Joe Cockera, koncert, na który doktor miał bilety. Powiedziała nam o tym jego żona, kiedy zrozpaczona zadzwoniłam z pytaniem, czy doktor nas przyjmie. Mógł wygospodarować dosłownie chwilę miedzy powrotem z wykładu a koncertem. Przyjechaliśmy znacznie wcześniej, ale kiedy mąż wnosił Betę do poczekalni, nagle straciła przytomność. Zorientowaliśmy się, że jest skrajnie odwodniona i że jeśli będziemy siedzieć i czekać, to Beta doktora nie doczeka. Więc wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy na Akademię Rolniczą, żeby podano jej kroplówkę. Grubej się troszkę poprawiło, ale czas leciał i koncert Cockera był coraz bliżej. Z powrotem do samochodu i do doktora Siembiedy. Było tuż przed koncertem, doktor w garniturze, cały odświętny, żona też. Późnooo! A mimo to spokojnie zrobił zdjęcie i okazało się, że mamy do czynienia z fatalnym ropomaciczem. Dodam, że nie mogłam pomóc mężowi trzymać Bety w odpowiedniej pozycji, bo byłam w ciąży, więc stosownej pomocy udzieliła żona doktora. I co dalej? Sunia wymagała natychmiastowej operacji, a my we Wrocławiu nikogo nie znaliśmy. Więc doktor Siembieda z prywatnego telefonu zadzwonił do kolegi, który mógł operować. Przynajmniej teoretycznie mógł, bo właśnie siedział w wannie i szykował się na imprezę (sobota wieczór). Wówczas doktor z żoną przekonali go, że na imprezę może się przecież trochę spóźnić, a psu bezwzględnie trzeba natychmiast pomóc. Nie wiem, czy doktor zdążył na koncert, ale Beta dzięki niemu została zoperowana. Jeszcze przez tydzień po operacji była na pograniczu. Codziennie jeździliśmy na kroplówki do Kalisza (korzystając z ciąży poszłam na zwolnienie!). Rano Piotr zawoził nas (mnie i Betę) do lecznicy i wracał do pracy, po południu przywoził nas z powrotem. 200 km dziennie, codziennie. Myliśmy ją, bo nie panowała nad fizjologią, była na wpół przytomna. Aż któregoś dnia straciła przytomność i wpadła w drgawki. Zawiniętą w koc położyliśmy na tylnym siedzeniu i jadąc postanowiliśmy, że jeśli nie odejdzie sama w drodze, to poprosimy o eutanazję, bo dalsze męczenie jej jest nieludzkie. Padał deszcz. A kiedy podjechaliśmy pod lecznicę, Gruba usiadła. I od tego momentu zaczęła szybko zdrowieć. To nas nauczyło bardzo ważnej rzeczy: PÓKI ŻYCIA, PÓTY NADZIEI. Potem sprawdziliśmy to wiele razy – nigdy nie wolno się poddawać, zawsze trzeba walczyć do końca. A doktorowi Siembiedzie jesteśmy do dziś wdzięczni, choć dzisiaj Bety już nie ma na świecie.

Doktor Gierulski z lecznicy „Animals” bardzo precyzyjnie określa terminy kryć, jest też doskonały w cesarkach i robi dokładne USG dobrym sprzętem. Jest dyspozycyjny dla stałych pacjentów, co w tym zawodzie jest niezwykle cenne, dba też o edukację swych klientów, np. w ubiegłym roku zorganizował bezpłatny wykład na temat szczepień i zachowań psów. Zaproszone prelegentki (w tym psia behawiorystka) omówiły tematy, a my słuchaliśmy, pogryzając ciasteczka w ładnej sali wykładowej eleganckiego hotelu. Przyjemne z pożytecznym.

Doktor Sośnicki z Kalisza jest wzorem cierpliwości, zwłaszcza, gdy odbiera poród w środku nocy. Ma też duże poczucie humoru, potrafi więc świetnie rozładować napięcie u właściciela chorego zwierzaczka. A poza tym ma po prostu dobre serce, o czym przekonałam się w dramatycznych okolicznościach. Mianowicie kiedyś suczka odrzuciła szczenię i ja przejęłam nad maleństwem opiekę. Niestety po kilku dniach malec dostał potworną kolkę, wzdęcie i umarł w drodze, tuż przed lecznicą. Kiedy zapłakana wpadłam siłą rozpędu do lecznicy ściskając nieszczęsne zwłoki, doktor Sośnicki przeprowadził pełną reanimację maleństwa ważącego około 250 gram. Akcja nie udała się, a doktor nie wziął ani grosika, choć podawał różne środki i zmarnował sporo czasu. Poza tym doktor ratuje zwierzę do końca i nie doradza eutanazji.

Strona o beaglach bez wzmianki o panu Andrzeju Bacińskim byłaby niekompletna. Pan Baciński jest niekwestionowanym autorytetem w tej rasie, autorem dwóch książek („Beagle są najlepsze” oraz „Beagle- najczęściej zadawane pytania”) i przecudnych, wielokrotnie nagradzanych zdjęć beagle. To wie każdy beaglomaniak, ale nie każdy może – tak jak ja – wypowiedzieć się o Jego hodowli Catulus. Byłam, widziałam, chylę czoło. Ostatnio jak grzyby po deszczu powstają hodowle prowadzone w pożałowania godnych warunkach, reklamowane jako „domowe”. Tymczasem hodowla pana Bacińskiego jest prowadzona dokładnie tak, jak opisuje to w swojej książce – moim zdaniem wzorcowo. Planowałam krycie reproduktorem z hodowli Catulus, jadąc do Warszawy postanowiłam więc na moment zatrzymać się i uzgodnić warunki krycia. Wpadłam niezapowiedziana, w nieodpowiednim momencie, gospodarz był nieobecny, a hodowlę pokazała mi Jego przesympatyczna żona (zamiast poinformować mnie przez zamkniętą furtkę, żebym przyjechała kiedy indziej). Miałam nawet okazję zerknąć (zaproszona przez Panią Domu) do sypialni, w której centralne miejsce zajmował czyściutki kojec ze szczeniętami. Dodam tylko, że dużo później rozmawiałam także z panem Bacińskim i naprawdę nie spodziewałam się, że jest aż tak sympatyczny i bezinteresownie życzliwy.

Zaprzyjaźnionych „psiarzy” mamy oczywiście mnóstwo, nie sposób ich tu wymieniać, ale muszę koniecznie wspomnieć o Januszu i Joli Woźniakach, z którymi utrzymujemy ciepłe kontakty od naszego pierwszego miotu. Czasy były wtedy takie, że szczenięta sprzedawało się na wystawach psów, pojechaliśmy więc z naszymi małymi rottweilerkami na wystawę do Łodzi. Był tylko jeden problem: nasze rodowodowe szczenięta nie miały wydanych metryk, ponieważ nie doszły puste blankiety z Warszawy do naszego oddziału w Kaliszu. Dostaliśmy jedynie zaświadczenie, że szczenięta naprawdę są z rodowodem a metryczki otrzymamy później. Tak też umawiałam się z nowymi rodzinami – że metryczkę doślę pocztą. Na wspomnianej wystawie szczeniaka kupił sympatyczny mężczyzna, bardzo podekscytowany, gdyż zakup był realizacją jego kilkuletnich marzeń. Wybrał najładniejszego malca i snuł rozważania o przyszłych wystawach, cieszył się z niespodzianki, jaką będą miały dzieci. Obiecałam, że metryczkę wkrótce doślę, skrupulatnie zanotowałam dane nabywcy i wróciliśmy do domu, po czym okazało się, że adres klienta znikł jak sen złoty. Do dziś zresztą nie wiem, jak udało mi się zgubić tę bezcenną kartkę, ale fakt był bezsprzeczny: ani nazwiska, ani adresu. Nagle przypomniałam sobie, że ów pan był w towarzystwie kobiety ze sznaucerem olbrzymem, zapewne wystawianym na tej wystawie. Spisałam więc z katalogu wszystkich wystawców z Łodzi i rozpoczęłam poszukiwania. Niektórzy mieli telefony, większość nie, zresztą łącznie ze mną (inne czasy, niestety). Dzwoniłam więc, zamawiając rozmowę międzymiastową na Poczcie Polskiej, i wypytywałam Bogu ducha winnych ludzi „czy znają takiego pana, który kupił sobie rottweilerka na wystawie”?. Totalny obciach. I zero rezultatów co gorsza. Napisałam więc do reszty wystawców błagalne listy z wyjaśnieniem sytuacji i prośbą o pomoc i wreszcie niespodziewanie dostałam list od samego nabywcy. Pani od sznaucera dostała mój list i zaniosła go bezpośrednio sąsiadowi, który był owym poszukiwanym mężczyzną. Metryczkę zawieźliśmy osobiście i do dziś przyjaźnimy się z Jaśkami. Ich pies Remus odszedł już do krainy wiecznych łowów, Jaśki mają więc teraz beaglównę z naszej hodowli. A my gościliśmy nawet na weselu ich córki Kasi, która dorastała na naszych oczach.

Każdy kontakt z nową rodziną naszych psów daje nam wiele satysfakcji, cieszymy się zarówno z sukcesów wystawowych jak i ze zwykłego, sympatycznego życia i współ-życia.

Ostatnio wiele radości czerpiemy z kontaktów z panią Moniką Miśkowiec, właścicielką Hektora, która systematycznie informuje nas o rozwoju pupilka. Trudno wprost opisać przyjemność, jaką zrobiła nam np. dzwoniąc do nas w pierwsze urodziny Hektora z relacją z uroczystości: w ten sposób, mogłam za Jej pośrednictwem również złożyć mu życzenia!!! A Hektor jest facetem mądrym i pięknym, co każdy może sprawdzić na jego stronie www.wyszczekaj.sie.pl .

Gorąco pozdrawiam także wielu, wielu innych nabywców naszych maluchów, którzy od lat podtrzymują z nami kontakty. Aż boję się zacząć wymieniać, żeby mi ktoś nie umknął… Już wkrótce powstanie zakładka „w nowych domach” , gdzie mam nadzieję przedstawić sporo Nowych Rodzin, z góry zapraszam…