Witaj, świecie!
2 maja 2012 Beta Plus

Z życia hodowcy…

-Mamutek, będziesz pisać blog – stwierdziła kategorycznie moja córcia.

-Co będę? – zapytałam z niedowierzaniem, bo wiem z grubsza, czym jest blog, i są dwa powody dla których uznałam, że mam problemy ze słuchem. Po pierwsze publiczną tajemnicą rodzinną jest, że jestem atechniczna, po drugie, o czym, na miłość boską, miałabym niby pisać?

-Będziesz pisać blog – powtórzyło dziewczę niewzruszenie – i to wcale nie jest takie głupie jak myślisz. Po pierwsze każda istota z dodatnim IQ to potrafi, a po drugie będziesz w ten sposób robić uzupełnienia na naszą stronę internetową.

Wszystko jasne. W ten oto, nieco zawoalowany sposób, córcia daje mi do zrozumienia, że ma dosyć moich telefonów o każdej porze dnia i nocy z monotonnym tekstem: „Córeńko, przesyłam ci troszkę uzupełnień na stronkę, wrzuć je w wolnej chwili, najlepiej przedwczoraj…” Córka studentka chciałaby wreszcie trochę świętego spokoju i opracowała plan usamodzielnienia swojej starej matki. Rozumiem, popieram, niech i tak będzie. Napisałam więc pierwszy kawałek testowy.

-Mamutek, co to niby jest? – zapytała nieco zdegustowana córcia po wnikliwej lekturze próbki.

-Blog? – zasugerowałam z pewną taką nieśmiałością, bo mina córeńki nie wróżyła nic dobrego.

-A to ty już nie masz o czym pisać, tylko RODZINĘ musisz w to mieszać? Zwierzaczków ci brakło?! Mamutek, ty nie masz nas kompromitować, tylko pisać coś w rodzaju pamiętnika.

-A o pracy mogę?

-Mamo, bądź poważna. Chcesz, żeby cię z roboty wylali za wnikliwe spostrzeżenia? Zresztą przypominam, że twój zawód nie cieszy się poważaniem społecznym, więc lepiej się nie ujawniaj.

Fakt, nikt nie lubi nauczycieli. Szkoła jest instytucją przymusu, a przymusu nikt nie lubi, więc i nauczyciele nie są lubiani. Zarabiamy straszną kasiorę, ciągle mamy wolne, a w pracy dręczymy bogu ducha winne dziateczki. Jesteśmy niesprawiedliwi i niekompetentni, leniwi i nietolerancyjni, po prostu jak nietoperz: niedowidzi, niedosłyszy, a się czepia. Strach się przyznać, że lubię swoją pracę, lubię swoich uczniów, a zwłaszcza klasę wychowawczą (są naprawdę kapitalni), a co gorsza, śmiem lubić innych nauczycieli. Obciach po prostu. Spuśćmy więc zasłonę milczenia na krępującą sprawę zawodu nauczycielskiego i wróćmy do pisania bloga. Zdaniem córki, wypadałoby się na początku przedstawić. Mogłabym oczywiście użyć jakiegoś inteligentnego pseudonimu, odjąć sobie lat i kilogramów a dodać wzrostu, ale jaki to ma sens, skoro wszystkie informacje o mnie są na stronie?

Przed oczyma natychmiast stają mi kandydatki na wszelkie miss, mrugające zalotnie rzęsami i wygłaszające z nienaganną, długo ćwiczoną dykcją: Nazywam się…, mam lat…, pochodzę z …, moim hobby jest…, a w przyszłości chciałabym… Dziękuję. I dyg.

Nazywam się Anna Marek i to jest znacznie ciekawsze niż nazywać się, jak mój mąż, Piotr Marek. W jego wypadku nie wiadomo tylko, co jest imieniem, a co nazwiskiem, ja natomiast mam dodatkowo nieustaloną płeć. A może jestem mężczyzną o wdzięcznym nazwisku Anna? Znałam kiedyś np. faceta Pawła Agatę… O ile w kontaktach bezpośrednich trudno raczej o pomyłkę, o tyle w korespondencji bywa różnie.

Mam lat niestety coraz więcej, chociaż mentalnie zatrzymałam się gdzieś na dwudziestce piątce.  Tylko skąd córka studentka? Całe wieki temu, kiedy to my z mężem byliśmy na studiach, określaliśmy wiek skrótowo: „taki stary facet pod trzydziestkę”. Nadal tak rozumujemy, sami przekroczywszy czterdziestkę. A o sześćdziesięciolatkach mówimy teraz „młodzi ludzie, koło sześćdziesiątki”. Pomieszanie z poplątaniem.

Moje miejsce na ziemi znalazłam w miejscu Nigdzie-Nigdzie, czyli metropolii złożonej z circa about 5 gospodarstw. Urodzona w Szczecinie, wychowywana w Kaliszu, skończyłam studia w Opolu, zaliczyłam dom służbowy w Brąszewicach, wreszcie osiadłam w przepięknym zakątku świata „na swoim”. Na końcu naszej prawie półhektarowej działki rośnie nasz własny, osobisty las, sadzony własnoręcznie pięć lat temu. Starodrzew to to wprawdzie nie jest, ale brzozy przywiezione ze szkółki jako oszałamiające dziesięciocentymetrowe sadzonki mają już koło 4 metrów. Dookoła rozciągają się pola  i lasy, latem z pobliskiego stawu dobiega kumkanie żab. Sielanka.

Moje ludzkie stado składa się z:

-męża, który przez 98% czasu jest moją drugą połówką, najlepszym przyjacielem, fantastycznym facetem, świetnym ojcem, a przez pozostałe 2% czasu Kosmitą, którego absolutnie nie mogę zrozumieć,

-córki Ewy,studentki, która pod względem urody i stylu jest moim wydaniem drugim poprawionym (na szczęście). Myślę, że przekazałam jej w genach to, co najważniejsze, mianowicie szczęście w życiu, które z kolei ja odziedziczyłam po moich rodzicach,

-syna Bartka, który pragnie być traktorzystą. Któregoś dnia zaskoczył mnie zmianą planów, oznajmił bowiem, że zostanie astronautą i poleci na księżyc. Oczarowana tą wizją i wzruszona kosmicznymi marzeniami synka zapytałam nieopatrznie, co będzie robił na księżycu. Orał pola – brzmiała zdecydowana odpowiedź.

-Joanny, która pełni w naszym domu zaszczytną rolę psiej Superniani. Początkowo była opiekunką Bartka, a ponieważ doskonale sobie radziła, więc gdy syn wkroczył na trudną drogę edukacji – awansowała. Jest więc testowana na dzieciach – czy może być leszy sprawdzian?

Interesuję się wieloma sprawami, bo jestem dociekliwa. Pasjonuje mnie psychologia i pedagogika, oczywiście w wariancie dla ludu, od strony praktycznej. Książki z tych dziedzin pochłaniam namiętnie, czując się trochę jak Alicja w Krainie Czarów. Perswazja i manipulacja, samospełniająca się przepowiednia, redukcja dysonansu, dyfuzja odpowiedzialności itd. – to dla mnie fascynujące kwestie.  Osobna sprawa, że wiedzieć zbyt dużo to ryzyko. Po lekturze „Mowy ciała” przez kilka dni bałam się wykonać jakikolwiek gest i czułam się, jakbym kij połknęła. Potem na szczęście mi przeszło.

Na punkcie zwierzaków mam bzika. Psy i koty, to jeszcze mieści się w granicach dobrze pojętej normy, ale moje zainteresowania zbliżają się już niebezpiecznie do patologii. Mam sporo zwierzaczków, ale mieć to nie sztuka. Sztuką jest zapewnić im godziwe warunki bytowania, co łączy się ze zgłębianiem wiedzy zwanej zwierzologią.  Nigdy nie decyduję się na zakup stworzenia, dla którego nie mam odpowiednich warunków, o którym nic nie wiem, którym nie umiałabym się zaopiekować. No, wyjątek stanowi podarunek w formie mikro-świnki Dosi, która znalazła się u nas przypadkowo, ale szybko udało mi się stworzyć jej niezłe warunki z basenikiem łącznie.

Jestem molem książkowym, pochłaniam książki tonami w każdych okolicznościach i o każdym czasie. Kiedy wyposażaliśmy łazienkę, mąż zaproponował model wanny uwzględniający wygodę czytania i oczywiście taką wannę kupiliśmy. Jestem od książek uzależniona, bez literek żyć nie mogę. Jadąc samochodem czytam wszystkie tablice informacyjne (bo czytać książek mi rodzina nie pozwala pod hasłem „nie psuj sobie oczu”), idąc ulicą pochłaniam wszystkie reklamy, plakaty i ogłoszenia, a gdy nie mam nic pod ręką studiuję instrukcję użycia proszku do prania, lub skład wody niegazowanej. W centrum handlowym, w którym normalne kobiety biegają oglądając i przymierzając ciuszki, buty, kosmetyki, ja nieodmiennie ląduję w księgarni.

W przyszłości chciałabym… Spędzić chociaż tydzień pod palmami, na egzotycznej, złocistej plaży z bajki, nad lazurową wodą. Aaaaaaa, Bora-Bora, Seszele, Malediwy, Dominikana, rozumiecie, te klimaty, najlepiej w wariancie all inclusive. I kiedy tak przenoszę się duchem w wymarzone miejsca, nagle skrzeczy do mnie rzeczywistość: może byś tak schudła, słonko, bo w kostium kąpielowy nie wleziesz nawet nad Bałtykiem. I bądź tu człowieku romantyczny…

Dziękuję. I oczywiście skromny dyg.

***