Relacja pt „Jak osobiście wytresowałam kurę”
Wszystko zaczęło się od książki „Najpierw wytresuj kurczaka”, którą kupiłam zaintrygowana tytułem, przeczytałam i uznałam za dzieło bardzo pouczające. Kiedy więc dowidziałam się, że w Polsce jest miejsce, organizujące szkolenia na bazie tej książki, nie wahałam się ani chwili. I tak wylądowałam na Ranchu Stokrotka, na kursie, który zrobił na mnie ogromne, pozytywne wrażenie.
O co w ogóle chodzi z tym szkoleniem kurczaka? Po co komu umiejętność szkolenia drobiu? Co to w ogóle za pomysł? No to po kolei. Teoria: Już dawno zauważono, że szkolenie niektórych zwierząt może odbywać się wyłącznie metodami pozytywnymi, bo innych się zastosować nie da. Przylać delfinowi? Skrzyczeć orkę? Palnąć w łeb gołębia? Ano, faktycznie nie ma sensu, o ile chcemy zwierzaka czegoś rzeczywiście nauczyć. Skoro więc niektóre stworzenia z konieczności szkoli się tylko metodami pozytywnymi, dlaczego nie wszystkie? A ponieważ trudno byłoby uczyć się zasad szkolenia pozytywnego na delfinach lub orkach (choćby z racji małej dostępności uczniów), można wykorzystać istoty bardziej dostępne i mniej kłopotliwe w utrzymaniu: kury.
Moja teza: Jeżeli uda się nauczyć czegoś kurczaka, to tak samo można wyszkolić np. psa. I tu powracamy na Rancho Stokrotka.
Rezerwacji dokonałam zimą, wybierając termin potencjalnie najcieplejszy – druga połowa maja. Trzy dni przed wyjazdem odezwał się mój kręgosłup, co nie wróżyło dobrze i spowodowało, że wpadłam w lekką panikę. To ja tyle czasu czekam na kurs, a teraz z niego zrezygnuję z powodu fanaberii mojego nieobliczalnego kręgosłupa? Nie ma takiej opcji! Nafaszerowałam się lekami przeciwbólowymi i przeciwzapalnymi i pojechałam. A że mój kręgosłup nie toleruje płaskich butów, byłam zapewne jedyną kursantką, która na zajęcia w kurniku, do spodni dresowych, wkładała szpilki. Obciach kosmiczny, ale na szczęście zarówno gospodarze Rancha, będący jednocześnie szkoleniowcami, jak i pozostali kursanci okazali się ludźmi sympatycznymi, życzliwymi i bezpretensjonalnymi więc taktownie nikt mojej kreacji nie komentował. Pogoda była paskudna, było zimno i deszczowo, niewątpliwą urodę miejscowości przytłoczyły chmurzyska, ale – o dziwo – nie przeszkadzało mi to wcale. Zajęcia rozpoczęły się w czwartek wieczorem, profesjonalnie przygotowanym, ciekawym wykładem (laptop, rzutnik, ekran + prowadzący Kuba Gołąb, lekarz weterynarii). Potem kursanci drogą losowania zostali dobrani w pary i każdy wylosował swoją osobistą kurę – uczennicę. Kury, jak się dowiedzieliśmy, były w wieku 20 tygodni, bez wcześniejszych doświadczeń edukacyjnych, aczkolwiek przygotowane do zajęć. Przygotowanie polegało na karmieniu kur na stołach, na których miały uczyć się sztuczek – dzięki temu nie panikowały postawione na blacie w otoczeniu gromadki ludzi a wręcz, jak mi się wydaje, były raczej zadowolone.
Następnego dnia punktualnie o 8 rano zaczął się następny wykład, zakończony ćwiczeniami praktycznymi jeszcze bez udziału kur. Każdy z nas, kursantów, stał się na chwilę zwierzątkiem, potem każdy pełnił także rolę tresera. Zwierzątko wychodziło na ganeczek, grupa ustalała, co zwierzątko ma zrobić, a treser przy pomocy klikera miał doprowadzić zwierzątko do wykonania zadania. (Dla niewtajemniczonych: kliker to takie małe pudełeczko, które po naciśnięciu wydaje charakterystyczny dźwięk „klik”). Na początku wydało mi się to absolutnie niewykonalne. Bo niby jak skłonić kogoś, aby podszedł do drzwi i położył na nich obie dłonie? Albo dotknął konkretnego obrazka na ścianie? Albo siadł po turecku? Jak naprowadzić „zwierzątko” nie używając słów ani gestów, jedynie klikając? Tymczasem, wbrew pozorom zadanie wprawdzie nie jest łatwe, ale da się jednak wykonać. Kto bawił się w dzieciństwie w chowanego metodą ciepło-zimno, łatwiej zrozumie zasadę działania. Kliker działa tak, jak komenda „ciepło”, czyli zatwierdza właściwy ruch. W ten sposób, z chaotycznych ruchów „zwierzątka” treser wybiera i zatwierdza kliknięciem wyłącznie te gesty i zachowania, które są właściwe, czyli prowadzą krok po kroku do wykonania zadania. Genialne. Wszystkim kursantom, w tym o dziwo i mnie, udało się wejść zarówno w rolę zwierzątka jak i szkoleniowca i zrealizować założone ćwiczenie. Dało mi to sporo do myślenia, bo choć teorię szkolenia z klikerem miałam dość dobrze opanowaną z książek, jednak dotychczas nie mogłam się pozbyć sceptycyzmu i wykrzesać choć odrobinę entuzjazmu.
Zanim poznaliśmy osobiście nasze uczennice, trenowaliśmy jeszcze na pluszaczkach metody sprawnego nagradzania kur, co wymaga nieco wprawy. Dostaliśmy chochelki z zamontowanym klikerem i trenowaliśmy ruch: postawa oczekująca z dłonią zakrywającą chochelkę, żeby kura nie podjadała sama – klik – szybkie podsuniecie chochli – i jeszcze szybsze zabranie jej z powrotem i nakrycie dłonią (tak aby kura mogła poczęstować się jednym ziarenkiem w nagrodę). Teoretycznie dość proste, ale kiedy maskotki zostały zastąpione przez żywe kury okazało się, że po pierwsze trudno jest podać kurze chochelkę z ziarnem na tyle płynnym ruchem, żeby nie wysypać połowy zawartości i po drugie cofnąć chochelkę na tyle szybko, aby kura zdążyła zjeść tylko jedno ziarenko. Kochani, w tej kwestii kura jest ekspresowa i prędkość pochłaniania nagród zbliża się do prędkości światła!
Praca z kurami przebiegała w parach: jeden stół, dwóch szkoleniowców i dwie kury (każdy ludź miał więc swoją uczennicę). Moją parą okazała się – alleluja! Ola – która nie tylko miała doświadczenie w pracy z klikerem, bo prowadzi szkołę dla psów w Łodzi, ale na dodatek jej profesjonalizm i życzliwość miałam okazję testować znacznie wcześniej, przed kursem, na gruncie pół-prywatnym. Dzięki jej pomocy nie wpadałam w panikę i powolutku realizowałam zadania. Praca w parach wyglądała następująco: trener trzymał chochelkę, klikał i nauczał a pomocnik strzepywał ziarenka, żeby kura nie karmiła się sama, przesuwał zgodnie z życzeniem trenera przyrządy treningowe i wspierał trenera radami. Następnie kura wędrowała do klateczki, a trener stawał się pomocnikiem i odwrotnie, a na stół wnoszona zostawała druga kura. Sesje trwały dość krótko, do około 20 – 25 kliknięć/nagród. I zmiana.
Moja kura okazała się niezwykle inteligentna i chętna do współpracy, nazwałam ją więc Studentka (Ola, bardzo krzywdząco zwracała się do mojej kury per Dziobak, ale zważywszy, że o swojej mówiła pieszczotliwie Pitbul, to i tak chyba uznała moją za dość łagodny egzemplarz. Istotnie, nasze kury bywały niekiedy w nastroju bojowym, ale tylko momentami. Jak zwróciła uwagę jedna z kursantek, po pracy w kurniku innego znaczenia nabiera określenie „wkurzyć się”).
Zadanie pierwsze. Kuba wręczył nam coś w rodzaju linijki z czerwonym kwadracikiem z brzegu (nazwa fachowa target) i zlecił nauczenie kur targetowania, czyli uderzania dziobem w tenże kwadracik, najchętniej z wyskoku. To znaczy, skakać miała niestety kura, nie jej trener, co znacznie utrudniało sprawę… Początkowo, zgodnie ze wskazówkami, uczyłam kurę związku pomiędzy klikaniem a nagrodą z chochelki. Kura, jak to kura, przechadzała się z wolna po stole, w ramach rekreacji dziobiąc sobie wyimaginowane ziarenka. Kiedy uderzała dziobem w stół ja klikałam i podsuwałam chochelkę, i bardzo szybko kura zrozumiała, że aby dostać ziarenko musi dziobnąć stół. Teraz kura działała jak automat: dziob w stół i pędem do chochelki, bo będzie nagroda. Kiedy nie było najmniejszych wątpliwości, że kura doskonale rozumie, że toczy się jakaś gra, trzeba było podnieść kryteria. Teraz klikałam tylko dziobanie w centralnej części stołu, ignorując walenie dziobem po bokach. To było niesamowite! Najpierw kura dziobała gdzie popadnie i zasuwała po nagrodę, wyraźnie zaskoczona, że nie zawsze ją dostaje. Szybko skojarzyła jednak, że musi dziobać po środku stołu i bardzo zadowolona robiła to raz za razem. Przyszedł więc czas na następny etap: Studentka musiała dziobnąć target, a potem czerwony kwadracik. No problem. Mówisz i masz. Kura zaczęła dziobać oznaczony punkt z wyraźną satysfakcją i podbiegała z gracją po ziarenka. Potem Ola przesuwała target po całym stole, a Studentka z zapałem biegała za targetem, waliła dziobem w punkcik i galopowała po nagrodę. Kiedy target był podniesiony w niczym jej to nie przeszkadzało. Podskakiwała z trzepotem skrzydeł, wyciągała szyję i targetowała.
Zadanie drugie. Otrzymaliśmy „wózeczki” zrobione z pudełek po margarynie z dołączonym sznureczkiem zakończonym pętelką. Polecenie: kura ma ciągnąć wózeczek. To było chyba najtrudniejsze zadanie. Kura postawiona na stole w sposób wyraźny szukała targetu. Co jest? W co mam niby dziobać? Żartujecie sobie? Po momencie namysłu postanowiła wyraźnie przeprowadzić śledztwo. W co się teraz bawimy? Dziob w stół i nerwowe zerknięcie na mnie. A ja klikam i nagradzam. Acha. Więc o to chodzi. Proszę bardzo. I Studentka ponawia akcję dziobania stołu na czas, ledwie nadążam z nagradzaniem. Podwyższenie kryteriów – dziobanie w centrum – kura pojmuje w lot. Trochę więcej czasu zajmuje jej zrozumienie, że musi dziobać w pętelkę wózka, ale i to przebiega dość sprawnie, dopiero na następnym etapie pojawia się problem. Kura otóż łapie pętelkę w dziób na ułamek sekundy, a trener dokładnie w tym ułamku powinien kliknąć, aby poinformować kurę, że robi dobrze. Taaa… Wymaga to błyskawicznego refleksu, a i tak najczęściej trener się spóźnia. A wtedy wcale nie uczy kury trzymać pętelkę (jak chciałby) tylko ją wypuszczać (czego absolutnie nie chce). A jednak, po długich a ciężkich cierpieniach kury ciągną wózeczki! Studentka także! Nie jest to może przeciąganie od krawędzi do krawędzi, ale niewątpliwie kury łapią pętelki i przeciągają energicznie wózeczki przynajmniej na 20 centymetrów. Niewątpliwie gdyby poświęcić na to ćwiczenie więcej czasu, kura ciągnęłaby na wyuczoną odległość, ale cóż, trzeba było przejść do następnego zadania.
Zadanie trzecie. Akcesoriów brak. Kura ma robić obroty wokół swej osi czyli kręcić się. Taki wstęp do kurzego baleciku. Kura na stół. Totalna dezorientacja na początku. Gdzie wózeczek? Nie ma? A jest target? O rany, znowu coś kombinujesz, kobieto? Mam dziobać? Też nie? No to o co ci chodzi tym razem??? Postanawiam, że moja kura będzie prawoskrętna i kiedy zaczyna się niecierpliwie rozglądać w poszukiwaniu zadania klikam każde jej spojrzenie i gest w prawo. Na początku musiałam być mało precyzyjna i klikałam nie tyle sam obrót ile raczej obrót ze skłonem. W efekcie błyskawicznie otrzymałam pięknie kłaniającą się kurę (główka skromnie w dół i w bok), ale do piruetów było nam daleko. Tutaj kluczem do sukcesu okazało się nagradzanie kury z tej strony, w którą miała się obracać. Zadanie wykonane, Studentka kręci się z takim zapałem, że skracam sesję bo boję się, że zakręci się jej w łepetynce i upadnie.
Zadanie czwarte. Kura ma z pięciu kart wybierać właściwą. Ułatwiam sobie pracę, wybierając kartę karo, podobną do punktu targetowanego poprzednio. Kura najpierw odstawia urocze pląsy w kółko, przeplatane ukłonami, ale szybko orientuje się, że nie o to chodzi. Kiedy zauważa kartę, nie ma wątpliwości – biegnie do niej i z ulgą dziobie. Dobrze-klik-nagroda. Seria powtórek i dokładam drugą kartę, wyraźnie inną. Najpierw Studentce jest wszystko jedno. Dziobie nową kartę, pędzi po nagrodę i… co jest? Coś nie tak? Wraca do kart, dziobie ponownie niewłaściwą, obraca się oczekująco, ale nie biegnie już do chochelki. Acha! O to chodzi? OK. I seria dziobnięć we właściwą kartę. Dokładamy następne, przesuwamy je po stole, a kura bezbłędnie wybiera właściwą. Z tym, że ciągle pomiędzy właściwą, a niewłaściwymi jest duża różnica, czas więc na kolejne podniesienie kryteriów. Dokładam kier, bardzo podobne do karo. Studentka daje się podpuścić. Chaotycznie dziobie raz w tą, raz w tą, wyraźnie nie ma ochoty przyglądać się im bliżej. I wtedy – zgodnie z sugestią Kuby – zabieram ze stołu WŁAŚCIWĄ kartę. Kura dziobie z pasją kartę-pułapkę i nie rozumie co się dzieje. Dlaczego nie klikam? A wtedy dokładam kartę właściwą i jest po problemie. Teraz kura doskonale wie, która karta „nie działa”i dostrzega różnicę.
Zadanie piąte i niestety ostatnie, bo kończy się kurs. Mamy godzinę, aby nauczyć kury dowolnej sztuczki – według uznania. Kury Oli i moja skaczą więc przez hula-hop, na innych stołach przewracają kręgle, pokonują tunele, wskakują na przedramię, a jedna artystka wchodzi na patelnię i obraca się na niej.
Refleksje pokursowe. WOW. *Obawiałam się, że będę jedyną kursantką Kuby, która niczego kury nie nauczy. Myliłam się, co zawdzięczam podpowiedziom Kuby i Gosi, współpracy z Olą, i oczywiście mojej kurze Studentce. Chciałam ją nawet adoptować (każdy mógł zabrać „swoją” podopieczną), ale zwyciężył rozum, podpowiadający mi, że miałaby ciężkie życie wśród moich psów i kotów. *Z fascynacją i szacunkiem przysłuchiwałam się rozmowom fachowców od psiego szkolenia i zachowania; nauczyłam się więcej, niż mogłam się spodziewać. *Zrozumiałam znaczenie precyzyjnego określania kryteriów i systematycznego ich podnoszenia, olśniło mnie znaczenie prawa do błędu, sprawdziłam teorię w praktyce i cały pobyt na Ranchu był dla mnie wyjątkowo interesującym doświadczeniem. *Zaimponował mi zdrowy rozsądek, wyważone poglądy, takt, rzeczowość, poczucie humoru, oczytanie i bezpretensjonalność Kuby i Gosi. *Ubawiłam się na wieczornych posiedzeniach przy browarku, chociaż – o zgrozo – z racji pożeranych tabletek zdecydowałam się na totalną abstynencję. Dowcipy o bojowej papudze i papudze z zamrażalnika, historie o bezdotykowym chomiku Stefanku, opowieści o studentach i genialne określenie Dominiki „z bombki szpica nie zrobisz” – zapamiętam na długo. *Po powrocie do domu natychmiast kupiłam kliker.
WARSZTATY Z KURAMI POLECAM Z CAŁEGO SERCA! Http://kliker.rancho-stokrotka.com