Nowy etap ewolucji?
30 czerwca 2017 Beta Plus

Jestem częścią psiej sfory od lat. Nauczyłam się psiej mowy ciała, rozumiem intencję szczekania, skomlenia, popiskiwania, zawodzenia, pomrukiwania i całą gamę dźwięków wydawanych przez moje psy. Wiem, że są „moje” w pewnym ograniczonym zakresie, o tyle, o ile za nie odpowiadam i o ile się o nie troszczę, bo tak w ogóle one są moje tak samo, jak ja ich.

Nie traktuję ich jak futrzastych ludzi, bo nimi nie są. Tak jak ja nie jestem łysym psem. Nasze światy są różne, ale pasują do siebie jak kawałki puzzli, zazębiają się i tworzą spójny obraz. Czasem mniej, czasem bardziej chaotyczny, ale wspólny.

 

Ale czasami mam wrażenie, że w miarę upływu lat procent człowieczeństwa w moich psach znacząco wzrasta, dochodzi do zmian w psim charakterze i mentalności. I żeby nie być gołosłowną po tym przydługim wstępie wyjaśnię co między innymi mam na myśli.

 

Zaczynaliśmy hodowlę pięć pokoleń psich temu.

 

Kiedy w miocie szczeniąt trafiło się maleństwo drobniejsze i słabsze, psie mamy z reguły nie chciały się nim opiekować. Tak jakby wiedziały, że jego szanse są małe i szkoda się angażować. Odpychały mikruski i poświęcały całą suczą uwagę dorodnemu rodzeństwu. Ba! Bywało i tak, że widząc nasze starania, żeby malucha wspomagać – np. przez przystawianie go do sutka i pilnowanie, aby się najadł, suczka potrafiła „skazańca” dyskretnie wynieść do ogrodu i tam go zostawić, żeby już nie przeszkadzał pozostałym.

To są prawa natury, instynkt podpowiadał suczce, że przetrwać powinni najsilniejsi, a słabsi muszą odejść. Powołaniem psiej matki jest opieka nad tymi, którzy rokują i eliminacja słabszych.

 

Trudno nam było zaakceptować takie reguły, więc często odrzucone szczenię trafiało do koszyczka z termoforem, było karmione i masowane, i – albo przeżyło, albo nie. A stosunek sukcesu do porażki wynosił 1/1, czyli połowę maluszków udawało się uratować, połowę nie. Co z tego wynika? Że psia matka nie jest geniuszem, który szóstym zmysłem wie, które szczenię i tak umrze, bo gdyby tak było żadne by się „koszyczkowo” nie wychowało. A połowa „odrzuconych” szczeniąt przecież przy naszym ludzkim wspomaganiu wyrastała na świetne, zdrowe i radosne szczenięta a potem pieski. Więc suczka wie tyle, że na dany moment dane szczenię jest inne – często nie ma siły by przepchać się do sutka przez zdrowe rodzeństwo, więc dość szybko opada z sił, odpychane ląduje na skraju psiego posłanka i szybko spada mu temperatura, a wylizująca wszystkie maluszki mama czuje, że ktoś jest bardziej wiotki (bo się odwadnia) i coraz chłodniejszy. Inny, wiotki, chłodny – niedobrze. Lepiej, żeby go nie było, lepiej, żeby już odszedł. Prawo Natury, prawa dżungli. Instynkt przetrwania. Słabszy ginie, sorry.

 

W miarę upływu lat coraz lepiej nam szło ratowanie odrzuconych szczeniąt. Procent sukcesu wzrastał, bo umieliśmy wkroczyć do akcji w odpowiednim momencie. Codzienne ważenie maluchów, ciągła obserwacja miotu powodowały, że szybciej orientowaliśmy się, kto został skazany przez suczkę na niebycie. Czasami wystarczyły trzy dni naszego koszyczkowego wsparcia i szczenię nabierało sił na tyle, że wracało do mamy i było bez problemu przyjmowane.

A kryterium „odrzucenia” stanowiła niska waga urodzinowa, brak szybkiego przybierania i zachowanie suczej mamy. Gdy zaczynała kogoś wynosić poza posłanko, wiadomo było, że czas najwyższy szykować koszyczek i mleko, bo sunia podjęła decyzję.

 

A teraz tadam, tadam, proszę o uwagę, bo na naszych oczach w suczej psychice zaszły niewiarygodne zmiany. Pięć pokoleń to dużo, dziać się zaczęło w czwartym.

 

Kiedy nasza sunia Amelka po porodzie zaczęła nosić najmniejsze szczenię w pysiu zaczęłam tradycyjnie szykować koszyczek ratunkowy. Zanim jednak wypełniłam termofor wodą i wyścieliłam dno koszyczka futerkiem, zanim włożyłam mięciutkiego pieska-przytulankę, żeby szczenię nie czuło się samotne – zorientowałam się, że ani Amelki, ani Dumba nie ma w pokoju. Zdenerwowana skierowałam się do drzwi na taras, będąc prawie pewna, że Amelka tamtędy wyniosła tam malca do ogrodu, aby się go pozbyć. Dosłownie zamurowało mnie, kiedy zobaczyłam, że Amelka leży sobie na kanapie z maluszkiem, przysuwa go sobie do pokaźnego biustu suki-karmicielki i troskliwie wylizuje. Uznałam to za dziwactwo, odniosłam szczenię do reszty rodzeństwa, Amelce opowiedziałam, co się może stać dzidziusiowi, który spadnie z kanapy i obserwowałam dalszy ciąg wydarzeń.

A Amelka się  uparła. Pozornie zajmowała się swoim potomstwem bardzo czule, ale dyskretnie śledziła mnie wzrokiem i czekała aż czymś się zajmę, a wtedy łaps Dumba w pysia i na kanapę. Na karmienie, toaletę i pieszczoty.

To ja szczenię z powrotem do legowiska w kuchni, a pomiędzy pokojem (i kanapą) a kuchnią wstawiłam furteczkę.

Ale, jak się okazało, to nie o kanapę chodziło. Uwaga, uwaga! Anielka wyciągnęła sobie kocyk na podłogę poza posłanko z całą gromadką szczeniąt i delikatnie powtórzyła operację wynoszenia Dambusia, tym razem – z braku kanapy – na kocyk. Gdzie znów otoczyła dziecko matczynym wsparciem. Tak jakby czuła, że malec wymaga specjalnej troski i opieki, że nie może konkurować z większym i silniejszym rodzeństwem!

Żeby nie przedłużać. Malec się wychował przy naszej wspólnej opiece. Amelka wynosiła go na osobne karmienie i pielęgnację (już za moją zgodą), ja trochę go dokarmiałam, bo szybko zasypiał przy ssaniu mamy i potrzebował dodatkowej porcji jedzonka.

Uznałam to za ewenement, wybryk natury, ciekawostkę. Coś zadziało się wbrew obowiązującym dotąd regułom, wbrew prawom natury, wbrew logice. Bywa.

Tyle że, proszę szanownych państwa, domniemany ewenement stał się regułą. Myślałam, że to z Amelką zadziało się coś dziwnego, ale potem podobne zjawisko zaszło u Lizy i Nidy. Myślałam, że coś się zadziało z beaglami, ale potem westusia Kaja odchowała w ten sposób maleńką Lusię a westusia Nelka jeszcze mniejszego Pikselka. Ba! Mimo naszych wspólnych starań (moich i moich suczek) nie wszystkie szczenięta „specjalnej troski” udało się odchować, a więc upada teoria, że sunie instynktownie wiedziały, że te akurat dzieci – choć mniejsze – świetnie rokują.

Czyli co? Czyli na moich oczach wykuło się kolejne, malutkie, może odosobnione, ale niewątpliwe ogniwko ewolucji. Moje psie mamy już nie odtrącają słabszych szczeniąt, tylko otaczają je szczególną, indywidualną matczyną troską! W sposób logiczny i konsekwentny zapewniają drobniejszemu potomstwu komfortowy dostęp do mleka, działają jak ludzie, nie jak zwierzęta!!!

I choć to niewiarygodne, jednak jest prawdą.

Wyjaśnienie? Wygląda na to, że w zwierzęcym świecie współistnieją dwa instynkty – instynkt przetrwania z jednej strony a z drugiej – jakże ludzki instynkt – opieki nad słabszym. Normalnie wygrywa instynkt przetrwania, bo ewolucyjnie jest niezbędny właśnie do przetrwania. I to przetrwania całego gatunku, więc z konieczności silny. Matka Natura wykombinowała takie zabezpieczenie zwierzętom, bo wiadomo, że zasoby są ograniczone i gdy zostaną podzielone nie tylko na rokujących, ale także na słabeuszy, to mogą zginąć wszyscy. Ale co się stanie, gdy przez dłuższy czas nie trzeba się troszczyć o zasoby? Bo są – w psim rozumieniu – absolutnie niewyczerpane? Bo przez pięć pokoleń pojęcie głodu (ba! niedosytu) było abstrakcją? Ano wtedy może ujawnić się drugi instynkt – opieki nad słabszym.

I tadam! obserwuję coś niewiarygodnego i zdumiewającego. Na moich oczach dokonała się zmiana ewolucyjna!