Jestem ewidentnym reliktem przeszłości – jednostką atechniczną. Już przedszkolaki wysyłają do siebie SMS-y, a ja wciąż mam z tym kłopoty. Nawet nie chodzi o to, że przekracza to zakres mojego intelektu, ja po prostu mam technowstręt i już. Kiedyś się zawzięłam i nauczyłam posługiwać klawiaturą telefonu, choć wciąż nie odczuwam wewnętrzny sprzeciw na myśl, że funkcja rozmowy jest w telefonie właściwie marginalna. Gadżet ten ma grać, mieć połączenie z internetem, GPS, aparat fotograficzny, dyktafon, wielki kolorowy wyświetlacz, aby oglądać filmy i grać w gry, wygodną klawiaturę do wysyłania SMS-ów i MMSów (cokolwiek by to miało znaczyć, a nie jest czekoladowym cukierkiem), a rozmowy? właściwie można je prowadzić, bo skoro tyle rzeczy można, to czemu i nie to? No więc nauczyłam się bohatersko pisać SMS-y i byłam z siebie dumna przez jakieś dwa tygodnie. Po tym czasie mój mąż orzekł, że musimy kupić drugi telefon, bo należy iść z czasem, postępem i osiągnięciami, i rodzina z jedną komórką funkcjonować prawidłowo nie może. Że jednak mąż mnie chyba kocha, zrozumiał wyraz rozgoryczenia na mojej twarzy i uspokoił mnie: drugi telefon kupimy taki sam, jak pierwszy i moja bezcenne osiągnięcie edukacyjne (umiejetność pisania SMS-ów) nie zmarnuje się. Ucieszyłam się. Nawet z lekka wzruszyłam: oto w świecie facetów goniących za nowinkami technicznymi trafił mi się taki, który rozumie moje nastawienie i poświęci dla mnie możliwość nabycia telefonu np. z wodotryskiem lub z wbudowanym Systemem Wykrywania Moli Kuchennych. I tak się stało. Nowy telefon jest taki sam jak stary, z tym, że nie do końca. Oba wyglądają prawie identycznie, funkcje mają takie same i nazwę, kolor i prawie wszystko. Prawie. Jest to bowiem to prawie, które czyni wielką różnicę, niestety. Mały drobiazg – klawisze klawiatury mają różne funkcje! Nieznacznie oczywiście, ot, tam, gdzie w starym było cofanie w nowym jest kasowanie i takie tam nieistotne szczegóły, nie warto się nad tym roztkliwiać, doprawdy. Ale wymienne korzystanie z dwóch pozornie identycznych telefonów o różnych klawiszach jest dla mnie po prostu horrorem. I tak jest ciągle. Kiedy po długich a ciężkich cierpieniach opanowuję z grubsza obsługę podstawowych funkcji naszego komputera, moja córcia lub mój maż odrobinkę odświeżają oprogramowanie. I porządkują ekran (nie może być tyle ikon na ekranie, poszukaj sobie na samsungu… wrzuciłem ci te twoje rzeczy do nowego folderu… nie ma już picassy, poszukaj na nośnikach zewnetrznych… itp. O Jezu, a co to są nośniki zewnętrzne?! I dlaczego zawsze, kiedy chcę zrobić psom zdjęcie pojawia się na ekranie aparatu „no card”. To gdzie ta card jest?)Oj, czepiam się, przecież to tylko drobiazgi…
Ale sprzęt mnie nie lubi, to fakt. Proszę sobie wyobrazić następująca sytuację. Dawno, dawno temu ( z dziesięć lat) wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni czyli wysłałam rodzinę na weekend z wizytą do teściów. Puszczam sobie płytę Vanessy May i jest milutko. Jednak po pewnym czasie płyta mi się znudziła, biorę więc pilota i włączam drugą płytę. No, ale nadal – ku memu zaskoczeniu – leci Vanessa. Włączam trzecią – niespodzianka, Vanessa oczywiście. Walczę dobrą chwilę, słyszę wręcz jak przesuwają się płyty w odtwarzaczu, ale i tak gra Vanessa. Zaglądam do środka. Vanessa jest jedna, więc rozwiązanie wydaje się oczywiste. Z triumfalnym uśmieszkiem wyjmuję więc płytę z odtwarzacza. Nie takie problemy człowiek w życiu rozwiązywał, nieprawdaż? Zrelaksowana zasiadam w fotelu, wciskam pilota i co???? Gra Vanessa!!! Niemożliwe? A jednak… Otóż mój mąż przed wyjazdem przegrywał płytę na kasetę i ja uruchamiałam pilotem magnetofon! Zbieg okoliczności, każdemu może się zdarzyć, nie demonizujmy. Lata lecą, znów rodzinka wyjeżdża. Mamaaa, nagraj mi Toy Story na magnetowid, dobrze? Dobrze, dobrze, mówię i sporządzam na kartce sążnistą instrukcję co mam gdzie nacisnąć, kiedy i w jakiej kolejności. Towarzystwo wyjeżdża, ja – po gruntownym przeszkoleniu zostaję. Co, ja sobie nie dam rady? Przed filmem dzwoni synek. Mamaaa, a pamiętasz, że obiecałaś mi nagrać film? Pamiętam synku, nagram ci, ucałuj babcię i dziadka ode mnie. Chwilę potem dzwoni mój mąż. Słuchaj, pamiętasz, że obiecałaś małemu nagrać Toy Story? Pamiętam, oczywiście, poradzę sobie, ucałuj ode mnie rodziców. Naciskam wszystkie klawisze według instrukcji i… nagrywa się. Sukces. Zresztą co, niby dlaczego miałoby się nie udać? Spoko, przecież technika jest dla ludzi, czyli dla mnie też… Wieczorkiem kolejny telefon. Nagrałaś? Ja – z nutką lekceważenia w głosie – a dlaczego miałabym nie nagrać? (w domyśle: w końcu nie jestem idiotką). No to może mogłabyś nagrać jeszcze film wieczorny? Nie ma sprawy, a zmieści się na płycie? Na wszelki wypadek cofnij napisy z Toy Story i powinno się idealnie zmieścić. Dasz sobie radę? No co ty, bez przesady, poradzę sobie. Co, ja sobie nie poradzę? Za kogo oni mnie uważają? – pofukując w myśli ruszyłam do magnetowidu, wyposażona przebiegle w karteczkę z notatkami. Taaa, cofnąć napisy, ok. Włączam, żeby sprawdzić ile cofnęłam, Toy Story leci, czyli cofnęłam za dużo. No to do przodu. Włączam, Toy Story nadal leci. Kurcze, aż tyle cofnęłam? Dobra, jedziemy do przodu. Hmmm, nadal Toy Story… Cofam dalej. Toy Story na ekranie. A może źle przewijam? No to jedziemy w drugą stronę. Cholera jasna, leci Toy Story. Czasu coraz mniej, zaraz zacznie się film, który mam nagrać, a ja nie mogę znaleźć końca kreskówki!!! Przewijam w jedna stronę, potem w drugą, zaczynam wpadać w panikę, co bym nie robiła leci Toy Story! I nagle Eureka. Po prostu zamiast włączać magnetowid, włączałam telewizor, a tam leciała powtórka bajki.
To, że nie potrafię przenieść zdjęć z aparatu na komputer, pomniejszyć ich i wysłać, nikogo zasadniczo nie dziwi. Ale to, co potrafi mi się przydarzać z mailami, woła o pomstę do nieba. Wysyłać maile umiem (kliknij na „nowa wiadomość”, mamo), umiem także odpowiadać (o, tutaj, klikasz „odpowiedz”, nie „odpowiedz wszystkim” i już). Więc zasadniczo wszystko jest w porządku. Ale ile już razy szukałam namiaru na kogoś znajomego w „wysłanych”, odpisywałam i żyłam w przeświadczeniu, że odpowiedziałam na czyjś mail… Tymczasem moja odpowiedź wysłana z „wysłanych” trafiała na nasze własne konto, gdzie mój mąż skrupulatnie stale usuwa śmieci, w tym dziwne korespondencje żony. Dowiaduję się o tym przypadkiem, kiedy ktoś, do kogo na 100% pisałam, dzwoni z nutką żalu, że nie odpisuję na maile. Co, ja nie odpisuję? Hmmm, faktycznie, napisałam i jest… tyle, że w koszu. A ile razy wysyłałam zdjęcia, z tym, że zapomniałam ich załączyć.
Cóż, prawda jest bolesna. Nie pamiętam swojego peselu ani pinów do telefonów, nie używam karty do bankomatu, zrobiłam wprawdzie prawo jazdy (co, ja nie zdam egzaminu?) ale sumienie nie pozwala mi jeździć samochodem i narażać całego świata na kontakt z pojazdem prowadzonym przeze mnie. A egzamin zdałam za pierwszym razem, dodam w ramach ciekawostek. Nikt mi nie wierzył, dopóki prawka nie odebrałam! I trudno się dziwić zważywszy, że pojechałam zdawać tylko egzamin pisemny, a na lekcje praktyczne byłam poumawiana na cały następny miesiąc. Tymczasem teorię zdałam śpiewająco, na maxa, podeszłam więc do egzaminu praktycznemu (a co mi zależy) i spokojnie zdałam, bez żadnych problemów. Na placu manewrowym wsiadłam do samochodu, pogłaskałam go po kierownicy i poprosiłam grzecznie „słuchaj skarbie, ty znasz ten plac najlepiej, postaraj się pojechać zgodnie z zasadami”. I samochód, wzruszony moimi prośbami, dał z siebie wszystko. Skoro więc teorię zdałam wzorcowo, potem przejechałam plac idealnie, to pan egzaminator nie widział powodów do podchwytliwych zadań – trafił wszak na dobrego kierowcę, cha, cha, cha.