No i nasz beagle nie pojedzie do Norwegii. Bardzo Miła Pani z Oslo zadzwoniła do nas wieczorkiem i zapytała, jak tam rośnie Jej skarbuś. Skarbuś (roboczo Johny), którym Gosia jest zainteresowana, rośnie w oczach, apetycik mu dopisuje, rozgląda się po świecie jeszcze niezbyt rozumnie, ale już ciekawie, a wręcz podjął spory trud wylezienia z posłanka na własną rękę (łapę?)w celu zwiedzenia okolicy. Zresztą towarzyszył mu braciszek (roboczo Walker), podczas gdy baby wykazały dużą dozę rozsądku i pozostały na łóżeczku. Oczywiście krótki wypad okazał się naprawdę krótki, ponieważ drogę zagrodziła podła lodówka i trzeba było zawrócić, kierunki się poplątały, jednym słowem panowie się zagubili w czasoprzestrzeni i musieli zawezwać posiłki, czyli nas. Nie, oczywiście nie Mamusię, bo od takich rzeczy jak noszenie szczeniąt są ludzie, a Mamusia fatygować się nie będzie. No co, w pysk go niby ma brać? Przecież to niehigieniczne… Co nie oznacza, że Liza jest złą mamą, wręcz przeciwnie: jest czuła i troskliwa, tyle, że zna swoje prawa i obowiązki (a także zakres ludzkich obowiązków, do których należy 24 godzinna obsługa beaglowego potomstwa). Miałam więc dobre wieści dla Gosi, ustalałyśmy tylko, jakie dokumenty Johny musi mieć opuszczając kraj rodzinny i udając się do – mieliśmy nadzieję gościnnej – Norwegii. Komplet szczepień, chip identyfikacyjny i paszport to rutynowe przygotowanie malca do podróży zagranicznej – wiemy o tym dobrze, w końcu niejedno szczenię delegowaliśmy w świat daleki. Podczas gdy Piotr ucinał sobie pogawędkę z Gosią, coś mnie tknęło i zadzwoniłam do Mojego Ulubionego Doktora Weterynarii by uściślić, w jakim dokładnie wieku mogę szczeniaczka najwcześniej bezpiecznie zaszczepić na wściekliznę. I się zdziwiłam, bo kiedy powiedziałam, że chodzi o legalny wywóz pieska do Norwegii, dowiedziałam się rzeczy, od których włos się na głowie jeży. Po pierwsze, pies musi mieć chip – to zrozumiałe. Po drugie musi zostać zaszczepiony na wściekliznę i to też nic nadzwyczajnego. Schody zaczynają się dalej. Po szczepieniu należy odczekać minimum 120 dni (słownie sto dwadzieścia!) czyli 4 miesiące (słownie cztery!), następnie weterynarz ma pobrać psu krew i wysłać ją na badanie do Puław, gdzie zostanie oznaczony poziom przeciwciał na wściekliznę. Potem już z górki – paszport, obowiązkowe odrobaczanie w ciągu 10 dni przed wyjazdem (do powtórki w gościnnej Norwegii) i już ośmiomiesięczne maleństwo może trafić do stęsknionej rodziny w Oslo. Jaki klimat, takie przepisy… Oczywiście rozumiem, że Szwecja, Dania i Norwegia są krajami bez wścieklizny i chcą takie pozostać (podobnie jak Wielka Brytania, której szatańskie prawa znam od dawna). Domyślam się, jakie kolosalne zagrożenie epidemiologiczne niesie wwóz John’ego, zwłaszcza gdyby miał 8 tygodni i wyjechał wprost z mojej hodowli do miejsca stałego pobytu czyli Oslo, wyposażony np. w zaświadczenie powiatowego lekarza weterynarii, że dorastał na terenie wolnym od wścieklizny (a swoją kuchnię i pokoje uważam za taki teren). Wiem, wiem, zmiana przepisów spowodowałaby lawinę fałszywych zaświadczeń i chorych psów wwożonych na dziewicze tereny bezwściekliznowe. Niemniej uważam takie przepisy za przegięcie. Większość ludzi chciałaby wychowywać szczenię od dzieciństwa, a optymalny termin na opuszczenie hodowli to 8 tygodni. Piesek 8 miesięczny natomiast jest już prawie dorosły i ma swoje poglądy na świat i życie. Wszystko w porządku, jeśli spędził dotychczasowe życie w hodowli domowej, ale jeśli mieszkał w kojcu? Jakie są szanse, że nadaje się jeszcze do normalnego funkcjonowania w rodzinie? Według mnie, rokowania są kiepskie. Rozwiązanie? Kupić psa na miejscu, w Norwegii. Taaaak, tyle, że beagla z dobrej hodowli w Polsce można kupić za 1500 – 2000 złotych, natomiast w Norwegii kosztuje on w przeliczeniu na złotówki około 7000 złotych. Sytuacja patowa…